Pamiętam ten dzień jak dziś. To był zwykły wtorek, dopóki nie zadzwonił telefon od mamy. Głos miała dziwnie łamiący się, pełen strachu, którego nie słyszałem od lat. „Dziadek jest w szpitalu. Coś z sercem… Mówią, że potrzebne będzie wszczepienie rozrusznika serca”. Te słowa zawisły w powietrzu i przez chwilę nie wiedziałem, co powiedzieć. Rozrusznik? Przecież to brzmiało jak coś z filmów science fiction, a nie coś, co dotyczy mojego dziadka, człowieka, który nauczył mnie jeździć na rowerze i zawsze miał w kieszeni cukierki.
Spis Treści
ToggleTa sytuacja zmusiła całą naszą rodzinę do szybkiej nauki. Musieliśmy zrozumieć, co to jest, dlaczego jest potrzebne i jak zmieni życie naszego ukochanego seniora. Przeszliśmy przez całą tę drogę – od diagnozy, przez strach i niepewność, po sam zabieg i to, co nastąpiło później. Dziś, z perspektywy czasu, chcę podzielić się tym, czego się nauczyliśmy. Ten tekst to nie jest suchy medyczny poradnik. To mieszanka rzetelnej wiedzy, którą zdobyliśmy, i naszych osobistych doświadczeń. Może pomoże komuś, kto właśnie usłyszał podobną diagnozę i czuje ten sam lęk, co my wtedy. Chcę pokazać, że wszczepienie rozrusznika serca to nie koniec świata, a początek nowego, lepszego rozdziału. Pamiętajcie tylko, że to są nasze przeżycia i informacje, które zebraliśmy, ale nic nie zastąpi rozmowy z dobrym lekarzem.
Kardiolog na oddziale był niesamowicie cierpliwym człowiekiem. Widząc nasze przerażone miny, wziął kartkę papieru i zaczął rysować. „Proszę sobie wyobrazić,” powiedział, „że serce to taki dom z własną instalacją elektryczną. Czasami ta instalacja zaczyna szwankować, prąd płynie za wolno. I wtedy właśnie potrzebny jest zewnętrzny generator”. To porównanie trafiło do nas bardziej niż jakiekolwiek medyczne terminy.
Ten „zewnętrzny generator”, czyli właśnie rozrusznik serca, to małe, metalowe urządzenie, wielkości pudełka od zapałek. W środku ma baterię i miniaturowy komputer. Od tego pudełeczka odchodzą cienkie przewody, zwane elektrodami. Lekarz wszczepia je pod skórę, zazwyczaj w okolicy obojczyka, a elektrody przez żyły wędrują prosto do serca. I tu zaczyna się cała magia. Urządzenie to, nazywane też stymulatorem serca, bez przerwy nasłuchuje, jak bije serce. Jeśli wykryje, że rytm jest zbyt wolny, że serce robi sobie za długie przerwy (fachowo nazywa się to bradykardią), wysyła malutki, niewyczuwalny impuls elektryczny. Ten impuls działa jak pstryczek, który pobudza mięsieň sercowy do skurczu. Przywraca normalny rytm.
Są różne rodzaje tych urządzeń – jednojamowe, dwujamowe, a nawet trzyjamowe, w zależności od tego, ile części serca trzeba „pilnować”. Są też bardziej skomplikowane maszyny, jak kardiowertery-defibrylatory, które potrafią zareagować na groźniejsze arytmie serca. To, jakie urządzenie jest potrzebne, zależy od konkretnego problemu pacjenta. Decyzję zawsze podejmuje doświadczony kardiolog po serii badań. U dziadka wystarczył standardowy model dwujamowy. To było dla nas kluczowe, żeby zrozumieć, że wszczepienie rozrusznika serca to nie eksperyment, a sprawdzona od lat metoda leczenia.
Z perspektywy czasu widzę, że sygnały były wcześniej. Dziadek od miesięcy skarżył się na zmęczenie, ale zrzucaliśmy to na karb jego wieku. „Mam już swoje lata”, mawiał z uśmiechem. Coraz częściej ucinał sobie drzemki w ciągu dnia, a wejście na pierwsze piętro sprawiało, że musiał przystanąć i złapać oddech. Miewał też zawroty głowy, szczególnie przy gwałtownym wstawaniu. Myśleliśmy, że to może problemy z ciśnieniem. Nikt z nas nie połączył tych kropek.
Aż do dnia, kiedy zasłabł przy obiedzie. Po prostu osunął się na krześle, na szczęście tylko na chwilę. To był dzwon alarmowy, który w końcu usłyszeliśmy. W szpitalu dowiedzieliśmy się, że te wszystkie objawy – przewlekłe zmęczenie, duszności, zawroty głowy, a w końcu omdlenie – to klasyczne symptomy bradykardii, czyli zbyt wolnej akcji serca. Jego serce biło tak wolno, że mózg i inne organy nie dostawały wystarczającej ilości tlenu. To dlatego czuł się tak słabo.
Lekarze szybko zdiagnozowali u niego blok przedsionkowo-komorowy wysokiego stopnia. To skomplikowana nazwa na prosty problem: impulsy elektryczne gubiły się gdzieś po drodze z jednej części serca do drugiej. Innym częstym powodem jest zespół chorego węzła zatokowego, kiedy naturalny „szef” sercowej elektryki po prostu przestaje dobrze działać. Żeby mieć pewność, dziadek miał zrobione EKG, a potem nosił przez 24 godziny Holtera – takie małe urządzenie, które nagrywało pracę jego serca bez przerwy. Wyniki nie pozostawiały złudzeń. Decyzja o konieczności wszczepienia rozrusznika serca była jedynym ratunkiem. To była trudna wiadomość, ale jednocześnie poczuliśmy ulgę, że w końcu znamy wroga i wiemy, jak z nim walczyć.
Okres przed zabiegiem to była prawdziwa mieszanka nadziei i nerwów. Z jednej strony cieszyliśmy się, że jest rozwiązanie, z drugiej – baliśmy się samej operacji. Słowo „operacja” zawsze budzi lęk. Proces przygotowania do wszczepienia rozrusznika serca był bardzo uporządkowany, co trochę nas uspokajało.
Najpierw seria konsultacji. Rozmowa z kardiologiem, który jeszcze raz wszystko nam wytłumaczył. Potem spotkanie z anestezjologiem, który opowiadał o znieczuleniu. To było dla nas ważne – dowiedzieliśmy się, że zabieg robi się zazwyczaj w znieczuleniu miejscowym. Dziadek miał być przytomny, ale nic nie czuć. To go trochę uspokoiło, bo panicznie bał się narkozy. Potem przyszła pora na badania: pobieranie krwi, żeby sprawdzić krzepliwość, poziom elektrolitów i ogólną morfologię. Zrobiono mu też prześwietlenie klatki piersiowej, żeby lekarze mogli dokładnie zobaczyć, gdzie co jest.
Kluczową kwestią były leki. Dziadek brał leki na rozrzedzenie krwi, które musiał odstawić na kilka dni przed zabiegiem. To standardowa procedura, żeby uniknąć krwawienia, ale i tak się tym denerwowaliśmy. Lekarz dał nam dokładną rozpiskę, co i kiedy odstawić. Najważniejsza była jednak rozmowa. Zadawaliśmy setki pytań, niektóre pewnie głupie. A co jeśli? A jak długo? Czy będzie mógł normalnie żyć? Personel medyczny był na szczęście bardzo wyrozumiały. Podpisanie zgody na zabieg to była formalność, ale czuliśmy jej wagę. Wiedzieliśmy, że oddajemy dziadka w dobre ręce. Przygotowanie psychiczne było równie ważne jak te wszystkie badania. Trzymaliśmy się razem, wspieraliśmy go i staraliśmy się myśleć pozytywnie. Wszczepienie rozrusznika serca było naszą wspólną misją.
Czekaliśmy na korytarzu. Każda minuta ciągnęła się w nieskończoność. Patrzyliśmy na zegar, na drzwi z napisem „Blok operacyjny” i próbowaliśmy normalnie rozmawiać, ale nikomu to nie wychodziło. Cała operacja wszczepienia rozrusznika serca miała trwać około godziny, może dwóch. Dla nas to była wieczność.
Później, gdy dziadek już doszedł do siebie, a lekarz przyszedł z nami porozmawiać, poznaliśmy szczegóły. Tak jak zapowiadano, dziadek dostał znieczulenie miejscowe w okolicy obojczyka. Mówił, że poczuł tylko ukłucie, a potem już nic nie bolało. Był przytomny, ale dostał też lekkie leki uspokajające, więc czuł się trochę jak we śnie. Lekarz zrobił małe nacięcie na skórze i stworzył coś, co nazwał „kieszonką” – miejsce pod skórą na generator impulsów. Potem przez żyłę, bez otwierania klatki piersiowej, wprowadził cienkie elektrody prosto do serca dziadka. Cały czas miał podgląd na monitorze rentgenowskim, żeby widzieć, gdzie dokładnie się znajduje.
Gdy elektrody były już na miejscu, przeprowadził testy. Sprawdzał, czy dobrze przewodzą impulsy i czy serce na nie reaguje. To kluczowy moment. Gdy wszystko było w porządku, podłączył je do tego małego pudełeczka – rozrusznika – i umieścił go w przygotowanej kieszonce. Na koniec zaszył ranę. I tyle. Dziadek mówił, że jedyne co czuł, to lekkie pociąganie i dotyk, ale zero bólu. To niesamowite, jak precyzyjna i minimalnie inwazyjna jest ta procedura. Zabieg wykonują specjalistyczni kardiolodzy-elektrofizjolodzy, prawdziwi artyści w swoim fachu. Kiedy po niecałych dwóch godzinach zobaczyliśmy, jak wywożą dziadka z sali, uśmiechniętego, choć zmęczonego, poczuliśmy ogromną ulgę. Najgorsze było za nami. Ta interwencja z zakresu chirurgii kardiologicznej naprawdę nie była tak straszna, jak ją sobie wyobrażaliśmy.
Pierwsze dni po wszczepieniu rozrusznika serca były… dziwne. Dziadek został w szpitalu jeszcze dwie doby na obserwacji. Podłączony do monitorów, które śledziły jego rytm serca. Rana pooperacyjna trochę go bolała, ale dostawał leki przeciwbólowe, które skutecznie pomagały. Miał na niej schludny opatrunek, który musieliśmy utrzymywać w czystości i suchości. Największym wyzwaniem była ręka po stronie, gdzie wszczepiono urządzenie. Dostał surowe zalecenie: przez kilka tygodni nie wolno mu było podnosić jej wysoko, machać nią ani dźwigać niczego ciężkiego. To było frustrujące, ale konieczne. Elektrody musiały się „wrosnąć” w serce, a gwałtowny ruch mógłby je przemieścić.
Przed wypisem do domu przyszedł technik medyczny z tabletem i „zaprogramował” rozrusznik dziadka. Dostosował jego ustawienia do indywidualnych potrzeb. Dostaliśmy też małą książeczkę identyfikacyjną, którą dziadek musi mieć zawsze przy sobie. To jego nowy dowód osobisty. Rekonwalescencja w domu to był czas powolnego powrotu do normalności. Rana goiła się ładnie, szwy zdjęliśmy po około 10 dniach. Dbaliśmy o dietę – bez specjalnych restrykcji, po prostu zdrowo, jak w diecie DASH, żeby wspierać serce. Pomagaliśmy dziadkowi w codziennych czynnościach, żeby nie nadwyrężał ręki. Najważniejsza była jednak zmiana, którą widzieliśmy w nim samym. Z każdym dniem miał więcej energii. Zniknęły zawroty głowy, przestał być wiecznie zmęczony. Pewnego dnia, jakieś trzy tygodnie po zabiegu, sam z siebie poszedł na dłuższy spacer. Wrócił z uśmiechem i powiedział: „Chyba ta maszynka naprawdę działa”. To był moment, w którym wiedzieliśmy, że wszystko będzie dobrze. Oczywiście, musieliśmy uważać na ewentualne powikłania po wszczepieniu rozrusznika serca – gorączkę, zaczerwienienie rany, obrzęk. Na szczęście nic takiego się nie wydarzyło. Prawidłowa rekonwalescencja po wszczepieniu rozrusznika serca jest kluczem do sukcesu.
Po okresie rekonwalescencji zaczęło się prawdziwe życie z rozrusznikiem serca. I wiecie co? Okazało się, że jest ono zaskakująco normalne. Oczywiście, na początku było trochę strachu i mnóstwo pytań. Największą zagwozdką był telefon komórkowy. Dziadek bał się go używać, trzymał go na wyciągnięcie ręki, jakby to była bomba. Lekarz nas uspokoił: wystarczy trzymać telefon po przeciwnej stronie ciała niż rozrusznik i nie nosić go w kieszonce na piersi. Proste.
Kolejny test to lotnisko. Baliśmy się, że bramki zaczną piszczeć i zrobi się afera. Okazało się, że wystarczy pokazać ochronie kartę identyfikacyjną rozrusznika i przechodzi się kontrolę ręcznym skanerem, z ominięciem bramki magnetycznej. Podróże samolotem są absolutnie bezpieczne. Dziadek wrócił też do swojej ulubionej aktywności fizycznej – pracy w ogródku. Oczywiście, musiał unikać sportów kontaktowych, gdzie mógłby dostać uderzenie w klatkę piersiową, ale na szczęście nigdy nie był fanem rugby. Lekarz dał zielone światło na spacery, lekką gimnastykę, a nawet pływanie, gdy rana się w pełni zagoiła. Co do diety po wszczepieniu rozrusznika serca, kontynuowaliśmy zdrowe nawyki, które wspierają ogólnie cały organizm, nie tylko serce z nowym lokatorem.
Są pewne rzeczy, na które trzeba uważać. Silne pola elektromagnetyczne, np. przy spawarkach czy dużych maszynach przemysłowych. Nie można też kłaść silnych magnesów na klatce piersiowej. Kiedyś problemem był rezonans magnetyczny (MRI), ale dziś wiele nowoczesnych urządzeń jest już z nim kompatybilnych. Kluczem jest informowanie każdego lekarza i technika o posiadaniu rozrusznika. Najważniejszym elementem tej nowej codzienności są regularne kontrole. Zazwyczaj co 6-12 miesięcy dziadek idzie do kardiologa, który za pomocą specjalnego komputera sprawdza, jak działa urządzenie, jaki jest stan baterii i czy wszystko jest w porządku. Bateria w rozruszniku serca ma żywotność od 5 do 10 lat. Gdy się zużyje, wymienia się tylko „puszkę”, co jest znacznie prostszym zabiegiem niż pierwsze wszczepienie rozrusznika serca. To wszystko daje poczucie bezpieczeństwa. Dziadek odzyskał życie, a my odzyskaliśmy jego.
W całym tym stresie związanym ze zdrowiem dziadka, w pewnym momencie pojawiło się też pytanie o pieniądze. Ile kosztuje wszczepienie rozrusznika serca? Samo urządzenie, zabieg, pobyt w szpitalu – to muszą być ogromne kwoty. Na szczęście mieszkamy w Polsce i tutaj odetchnęliśmy z ulgą. Cała procedura, od diagnostyki, przez sam zabieg wszczepienia rozrusznika serca, po opiekę pooperacyjną, jest w pełni refundowana przez Narodowy Fundusz Zdrowia. Nie zapłaciliśmy ani złotówki. To ogromne wsparcie dla pacjentów i ich rodzin, które pozwala skupić się na tym, co najważniejsze – na zdrowiu.
Oczywiście, aby dostać rozrusznik serca na NFZ, trzeba spełnić określone wskazania medyczne, ale w przypadku dziadka były one bezdyskusyjne. Cały proces odbywa się w ramach publicznej opieki zdrowotnej. Istnieje też pewnie możliwość leczenia prywatnego, co może skrócić czas oczekiwania, ale wiąże się z pełną odpłatnością. My jednak nie mieliśmy problemu z terminem, wszystko potoczyło się bardzo sprawnie. Warto wiedzieć, gdzie wszczepić rozrusznik serca – najlepiej w dużym, specjalistycznym ośrodku kardiologicznym z dobrym zapleczem i doświadczonym personelem. My trafiliśmy do takiego miejsca i to dało nam dodatkowe poczucie bezpieczeństwa.
Kiedy przechodziliśmy przez to wszystko, mieliśmy w głowach mnóstwo pytań. Poniżej zebrałem te najczęstsze, odpowiadając na nie z naszej, rodzinnej perspektywy.
Czy wszczepienie rozrusznika serca boli?
Dziadek mówił, że sam zabieg to pikuś, bo dzięki znieczuleniu miejscowemu nic nie czuł. Był trochę senny, ale świadomy. Po operacji, przez kilka dni, odczuwał ból w miejscu rany. Opisywał to uczucie jak po solidnym stłuczeniu. Ale standardowe leki przeciwbólowe, które dostawał w szpitalu, a potem brał w domu, w zupełności wystarczały. Nic strasznego.
Jak długo trzeba żyć z rozrusznikiem?
To urządzenie na stałe. Raz wszczepione elektrody zostają w sercu na całe życie. Wymienia się tylko generator z baterią, co jakieś 5-10 lat, ale to już dużo mniejszy i krótszy zabieg. Wszczepienie rozrusznika serca to decyzja na resztę życia, ale to życie staje się dzięki niemu o wiele lepsze i dłuższe.
Czy rozrusznik może się zepsuć?
Też się tego baliśmy! Ale lekarz nas uspokoił. Nowoczesne urządzenia są niezwykle niezawodne i bezpieczne. Ryzyko awarii jest minimalne. Poza tym regularne kontrole pozwalają na bieżąco monitorować jego pracę i wcześnie wykryć jakiekolwiek nieprawidłowości, na długo zanim stałyby się problemem.
Czy można pływać z rozrusznikiem?
Tak! Dziadek uwielbia jezioro. Po pełnym zagojeniu się rany, czyli po około 6 tygodniach, i po konsultacji z kardiologiem, dostał zielone światło. Urządzenie jest całkowicie szczelne i woda mu nie szkodzi. To była dla niego wielka radość.
Czego trzeba unikać po wszczepieniu rozrusznika?
Na początku najważniejsze jest oszczędzanie ręki po stronie zabiegu. A na dłuższą metę? Unikanie sportów, w których można dostać w klatkę piersiową, oraz silnych pól magnetycznych. To wszystko. Reszta to po prostu normalne, aktywne życie. Wszczepienie rozrusznika serca nie jest wyrokiem, a szansą. Dziś dziadek ma więcej energii niż ja po całym dniu pracy, a jego serce bije równym, spokojnym rytmem. I to jest najpiękniejszy dowód na to, że było warto przejść przez ten cały strach.
Copyright 2025. All rights reserved powered by naturoda.eu